piątek, 26 listopada 2010

3 osoby

I bynajmniej nie 3 w 1 czy coś w ten deseń. Notka ta zaczęła się jako mail do jednej z trzech a zakończyła jako list otwarty. Chyba jeszcze nigdy nie uzewnętrzniłem się tak bardzo w tak publiczny sposób no ale co poradzisz? Taka karma. Anyway jeśli znasz mnie tylko trochę i jesteś tu przypadkiem odejdź.

A teraz do rzeczy . . .

Właśnie teraz chciałbym z kimś pogadać. Siedzę sobie sam w domu. Z głośników sączy się Gorillaz. W kuchni czeka góra naczyń do umycia. Nic mi się nie chce. Nie lubię siedzieć w domu. W pracy coś się dzieje a tu, tu się siedzi i lampi w monitor. Jak ma się trochę szczęścia to ktoś się na facebooku czy mailu odezwie. Te parodie kontaktu pieści się w umyśle jako jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Czuję że gniję, choć może tak naprawdę tylko użalam się nad sobą. Niby wszystko się może zdarzyć i w ogóle ale jakoś tak mam wrażenie że opcje są mocno ograniczone. Mam nadzieję że to się zmieni ale jakoś nie bardzo ufam że to się stanie.
Odkrywam powoli kim jestem, tak mi się wydaje. Albo przynajmniej kim chciałbym być. Czego bym w życiu chciał dla siebie. Cały czas mam wrażenie że stąpam po kruchym lodzie a często mam wrażenie że stoję na środku zamarzniętego jeziora jest zimno, bezchmurnie, słonecznie. W oddali widać tylko czarne bezlistne drzewa. Lód pod nogami pęka ale trzeba iść żeby stąd uciec a jednocześnie gdzie się nie ruszę tam pojawiają się kolejne pęknięcia. Mogę krzyczeć i wołać o pomoc ale jedne co mi odpowie to krakanie wron. Mam świadomość że jest na tym świecie sporo ludzi którzy nie pozwolą mi utonąć tylko ze to nie tak działa. Może być ich tysiące a ja i tak znajdę się pod wodą. Mam wrażenie że i tak muszę sam po tym lodzie iść boje się tego zabrakło tej jedynej osoby której nie jest w stanie zastąpić nikt inny. Nikt też na mnie na brzegu nie czeka tak więc po co mam tam docierać? żeby się okazało po raz kolejny że to i tak nie miało sensu? że był to wysiłek pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia? Co z tego że mi się uda ocaleć skoro nikogo to nie obchodzi?
Tutaj generalnie wiem że nieco przesadziłem że nikogo ale warto spojrzeć na problem z mojej perspektywy a moja perspektywa jest taka, że liczy się tylko ta jedna jedyna osoba i cała reszta, choćby stała na brzegu z transparentami się nie liczy. Tzn liczy się ale tylko do pewnego stopnia.
Potrafię zająć się innymi rzeczami. Na trochę. W pracy poświęcam się pracy gdy gram poświęcam się graniu ale nie potrafię zapełniać tej pustki non-stop. Nie potrafię żyć sam. Gubię się sam w sobie gdy nie ma nikogo obok. To jest straszne. Wiem ze nie mogę iść przez życie uczepiony jakiejś spódnicy. Rozumiem, że muszę być samodzielny, samowystarczalny. Nie potrafię tak jednak funkcjonować. Nie umiem funkcjonować w pojedynkę. Może to jest kwestia tego w jaki sposób przebiegało moje dzieciństwo w jaki sposób układałem sobie relacje z różnymi ludźmi. Być może ale wszystko mi jedno. Z mojego położenia nie jest istotna przyczyna tego stanu rzeczy istotny jest skutek, a skutek jest taki że brakuje mi odwagi aby wziąć swoje życie we własne ręce, panicznie boję się samotności. Tragicznie reaguję na to gdy ktoś mnie odtrąca i jednocześnie bardzo łatwo i szybko przywiązuję się do ludzi i od nich uzależniam. Jest we mnie jakiś taki rodzaj empatii, przejmuję nastrój panujący w okół jeśli ludzie dobrze się bawią to mi tez jest dobrze, mimo ze czasami nie widać tego po mnie, a gdy jestem w towarzystwie w którym czuję się bezpiecznie to wtedy dopiero czuję że żyję. Być może w moim dzieciństwie i wczesnej młodości brakowało mi takiego środowiska które było dla mnie kompletnie bezpieczne. Swoistego bastionu czy sanktuarium. Nie potrafiłem też stworzyć z nikim takiego środowiska.
No i tak właśnie tu sobie dywagując i pisząc dotarła do mnie kolejna prawda o mojej osobie. Zawiera się ona w słowach tej piosenki: Ronan Keating - When You Say Nothing At All. Jest to właściwie podsumowanie całego tego wywodu. Potrzebuję takiej kobiety, dokładnie takiej jaka jest opisana w tej piosence. . . Tyle że to nie jest wszystko. Ja kocham na swój własny specyficzny sposób. Polega to na tym że traktuję swoją wybrankę w ten własnie sposób. Oczywiście można mi tu zarzucić kłam, ze wcale nie że robię błędy że nie potrafię. Ok może i tak ale generalnie idzie to właśnie w tym kierunku. No i problem polega w pewnego rodzaju balansie. Z jednej strony potrzebuję właśnie takich rąk spojrzeń i uśmiechów a z drugiej panicznie boję się że jeśli nie będę właśnie taki to nie mogę liczyć na wsparcie tej drugiej osoby.
Problem jednak tkwi jeszcze w jednej rzeczy. Jedna z pierwszych opowieści o moim wczesnym dzieciństwie którą znam opowiada o tym jak wchodziłem na placu zabaw na drabinki patrzyłem się na mamę i gdy już widziałem ze biegnie w moja stronę puszczałem się i ona zawsze mnie łapała. Mam teraz naprawdę duży problem w tym aby zaufać komuś na tyle żebym mógł się puścić a ten ktoś mnie złapie. Potrzebuję tego swojego sanktuarium ale jednocześnie gdy już je odnajduję to boje się je opuścić bo nie mam w sobie tyle ufności że to sanktuarium będzie na mnie czekać i przyjmie mnie z powrotem.
Teraz stoję na gruzach kolejnego z tych monastyrów rozglądam się dookoła i nie wiem co dalej. Czy budować je od początku z gruzów? Czy szukać nowego? Czy porzucić ta koncepcję? Czy ruszyć w świat? Czy zamieszkać w tych zgliszczach? Każda z tych koncepcji wydaje się trudna i bolesna.
Mam nadzieje, że znajdzie się ktoś kto zechce porozmawiać ze mną o tych przemyśleniach.